Młody ze swoim tatą udali się na wycieczkę. Zaopatrzeni w kalosze, spodnie na zmianę, skarpety na zmianę i kilka bezużytecznych rad, zniknęli mi z oczu. A co z oczu…
Ale od początku. Wcześniej pojawił się Ojciec. Stanął w drzwiach – rześki, opalony, odległy. Zbyt świeży, zbyt egzotyczny jak na moje zmechacone życia. Przeciąg w dusznym korytarzu. Wyglądał jakby jeszcze nie wrócił, nie przejechał tych 850 kilometrów z litewskiego wybrzeża, gdzie, pod pozorem artystycznego workshopu, pił i zwiedzał. I żył. Z pachnącej morzem torby wyciągnął trochę surowej szynki, butelkę i płytę litewskich romansów. Wyszliśmy na chłodny majowy ogródek. On gadał. Jak nie gadał, to nucił te „romanse”. Jego nucenie niezobowiązująco wypełniało ciszę.
Nie mamy do siebie nic. Jesteśmy w symbiozie. On jeszcze nie wrócił. Ja jeszcze nie wyjechałam. Jestem cieniem. Nic mu nie opowiem, niczym go nie rozbawię. Dziś jestem od niego starsza.
Coś mi się przypomina. Że ogródek w maju pachnie. Że deszcz jest zajebisty. Że „zajebisty” to słowo kiedyś przeze mnie często używane. Zaczyna padać mocniej. Nie ruszam się z miejsca. Byle co mi tego nie odbierze. Ojciec też się nie rusza. Śmiesznie. Upiliśmy się. Wspaniale. Dygresja taka. Szczelina w uporządkowanym życiu. Przypadek. Koło ratunkowe. Nie jestem trupem. Jestem rozbitkiem. Jeszcze może gdzieś dopłynę. Oporządzę wszystko. Zabezpieczę. Ucałuję na pożegnanie. Dam spodnie i skarpety na zmianę. Milion bezużytecznych rad. I odpłynę.